Zbliżenie

Zbliżenie
zdjęcie wykonane w X.2006 r.

Zbliżenie 1

Zbliżenie 1
Zdjęcie wykonano 6.12.2008r.

Zbliżenie 2

Zbliżenie 2

Tygrzyk paskowany i jego ofiary

Tygrzyk paskowany i jego ofiary

Sójka podlotka

Sójka podlotka

Herkules autora

Herkules autora

Młode łabędzie - brat i siostra

Młode łabędzie - brat i siostra

Młode z matką

Młode z matką

Piękna leśna rzeka

Piękna leśna rzeka

Leśna rzeka zimą

Leśna rzeka zimą
28.12.2007r.

Łabędzie na lodzie a nad nimi opiekun jeziorka - orzeł bielik

Łabędzie na lodzie a nad nimi opiekun jeziorka - orzeł bielik
26.12.2007 r.

Jednak nie przymarzły

Jednak nie przymarzły

Łabędzie odlatują

Łabędzie odlatują

Jadę po jeziorze

Jadę po jeziorze

Karmienie łabędzi, kaczek, kurek wodnych

Karmienie łabędzi, kaczek, kurek wodnych
28.12.2007 r.

Zeus zamienił się w niego.

Zeus zamienił się w niego.
28.122.2007r.

Sarenki

Sarenki
28.12.2007 r.

Leśna łąka

Leśna łąka


















Zbyt łapczywy kozak złapał tatarzyna....

Zbyt łapczywy kozak złapał tatarzyna....



Bobra robota

Bobra robota
13.o1.2008r.

Łabędź krzykliwy

Łabędź krzykliwy




"Rego park"

"Rego park"

Na dole lud ,a nad nim Pan.

Na dole lud ,a nad nim Pan.


Szarak

Szarak


Typowy polski las zimą.

Typowy polski las zimą.

Boże krówki

Boże krówki
10.o22008r


piątek, 2 listopada 2007

Mój ocean

Jesteś moim oceanem
Przypływ,odpływ-to twój styl
A ja chcę być twoim panem
Żebyś zawsze była ty.

Kiedy odpływ cię unosi
Za horyzont w siną dal
Wtedy pan twój chmurki prosi
By zaniosły ci mój żal.

Chmurki gonią twoją falę
A gdy już dogonią cię
Z deszczem leją moje żale
A ty zatrzymujesz się.

I powracasz w fal przypływie
Tam gdzie opuściłaś mnie
Znów całuję ciebie chciwie
Znów twe serce do mnie lgnie.

Jak w przepastnym oceanie
Niezbadane są głębiny
Tak nikt nigdy nie jest w stanie
Poznać serca swej dziewczyny.

Próżna pogoń

Była kiedyś taka chwilka,
że przybrawszy postać wilka,
Chciałem dopaść piękną panią,
Gdy się stała śmigłą łanią.

Gnałem za nią bez wytchnienia,
By upadła ze zmęczenia.
Już ostatnim spadałem na nią skokiem
-Próżna pogoń! Ona byla już obłokiem,
Uciekając pośród chmurek gdzieś w błękicie.

Nowy pościg rozpocząłem za nią skrycie.
Zamieniony w wiatr północny,
Popędziłem tchnieniem mocnym,
Goniąc ją przed sobą wściekle.
-W niebie złapię cię lub piekle!

Na kraj świata,gdzieś pod górę,
Zapędziłem białą chmurę.
-Moją jesteś! Huraganem cię okręcę.
Wreszcie wpadłaś w moje ręce.

Zacisnąłem wichrów kleszcze,
Lecz na próżno.Spadła deszczem.
Rozsypały śię kropelki
I upadły na świat wielki.

Gdzie ich szukać,gdzie zniknęły?
Może drzewa,może kwiaty ją wchłonęły?

-Wietrze! Przyjacielu luby,
Szukaj wiecznie mojej zguby.
Może znajdziesz ją w kwiatach,drzewach.
Może w trzcinach cicho śpiewa,
Pieśń o nieuchwytnym szczęściu,
Gdzieś ukrytym w złym zaklęciu.

Tak gadałem raz z sójeczką...

- Dokąd lecisz z walizeczką?
- Lecę tam na pole złote,
Gdzie są ptaszki przed odlotem.
- Dziwię się małej sójeczce,
Skąd wróciła po chwileczce?
- Odwiedzałam ciepłe kraje,
Widziałam palmowe gaje.
Od papużek strojnych ptaszków,
Nakupiłam fatałaszków.
Przebiorę się w nowe piórka,
Nie rozpozna mnie wiewiórka.
A skąd miałaś tyle kasy ?
Siałam tam dębowe lasy.
Nauczyłam się językow,
Ptasich śpiewów,małpich krzyków.
Będę teraz poliglotką,
Nie jak siostra sroczka trzpiotką.
Porozmawiam z panem krukiem,
Z panią sową sowim hukiem.
- Zdradź mi już kłamczuszko mała,
Gdzieś naprawdę poleciała?
-Byłam tan za drugim lasem,
Bo odlot udaję czasem.
Wole zostać w swoim borze,
Gdy ptaszki lecą za morze.
Cały lasek mam dla siebie,
Dobrze mi jak w siódmym niebie.

W jakimś czasie......

W jakimś czasie i przestrzeni,
Beznadziejnie zagubieni,
Próbujemy znaleźć siebie.
Nadaremnie.Może w niebie?

Czasem zderzą się dwie dusze
By nie miłość lecz katusze,
Ból i rozpacz zadać sobie.
Uwięzione w ciała grobie.

Tej siedzibie namiętności.
Pokój prawie tam nie gości.
Tylko w pierwszym dusz zderzeniu,
Zdaje im się w czczym złudzeniu,
Że złączyły się w cząsteczkę.

By za mgnienie,za chwileczkę.
Rozpaść się na dwa atomy.
Krzesać iskry,rzucać gromy.

I znów pędzą w głąb otchłani,
Wolny pan i wolna pani.

Żyć tylko chwilą

Czy żyć tylko chwilą, która nas porywa,
W świat czarodziejskiej lub złowrogiej baśni,
O miłości ,która pierwszą zawsze się nazywa
I życie nam zaciemni albo je rozjaśni.

Czy iść swoją drogą do smutnego celu,
Bez wzruszeń ,bez wzlotów ,byleby spokojnie.
Czy losu wyzwanie przyjąć ,jak czyni niewielu
I zwyciężyć , lub polec ,na polu życia wojnie ?

Oto jest pytanie.

Rower to zdrowie

Świat jest piękny-w to uwierzę,
kiedy jadę na rowerze.

Każdy rowerzysta powie
-na rowerze jedź po zdrowie.
Tak najtaniej i bez bólu,
dla biedaków i dla królów.

Zamiast zdrowia prosić nieba,
na rowerku jeździć trzeba!

Zwiedzisz przy tym ogrom świata,
ujrzysz jak motylek lata,
pająk pajęczynę przędzie,
dziwy cuda dojrzysz wszędzie.

Słyszeć będziesz szmer strumyka.
Jak świerszcz w trawie sobie cyka.
Także ptaszki i wiaterek,
bo jak rumak jest rowerek.

On nie szkodzi i nie smrodzi,
zerem przy nim samochodzik.
Aby nie być więc frajerem,
jedź po zdrowie tylko rowerem.

Oczekiwanie

Błąkam się wśród cieni,w umarłych krainie.
O świecie żywych zapominam,lecz o tej dziewczynie,
Którą tak kochałem,zapomnieć nie mogę.
Gdy słyszę wokół -zapomnij! Dusza czuje trwogę.

Zapomnieć o niej ,to śmierć i duszy mojej.
Zapaść się w stan bezczucia,przejść nicości podwoje,
Gdzie nie ma już wspomnień o miłości cierpieniach.
Popłynąć w bezwymiarze,bezczasie,zanurzony w cieniach,

Tych ,którzy żyli a teraz bez pamięci,
Bez pragnień,bez celu,w wieczność pochłonięci,
Już nie pamiętają czy kiedyś żyli w świecie
pod słońca promieniami ,gdzie pachniało kwiecie.

Tam przeżyli czas swój nie zaznawszy miłości,
Tej co nie przemija ,choć zmurszeją kości.
-Dusza moja pamięta,czym było kochanie.
Żar miłości wypalił w niej wieczne przesłanie,
Dwojga serc zjednoczenia -w nieskończone trwanie.

Znów słyszę wołanie Anioła Zapomnienia
-Zapomnij,przestań cierpieć.Pocóż ci cierpienia.!
Dołącz do dusz szczęśliwych,wyzwolonych z pamięci,
Wznoszących się do sfery gdzie bytują święci.

Spójrz na tę duszyczkę,ma na ciebie chęci.
Chce się z tobą połączyć,wzajem się okręcić.
Z szybkością myśli zwiedzać różne światy.
Widzieć co dopiero będzie ,co było przed laty.

Zapomnij tylko o przeżytym świecie,
Gdzie świeciło słońce i pachniało kwiecie.
Gdzie kochałeś duszę w cielesnym przybraniu.
Zapomnij o tamtym życiu ,o tamtym kochaniu.

-Daremne Aniele twoje napomnienia.
Wolę zostać tu,na początku,w szarej strefie cienia.
Tu zaczekam na złączoną ze mną,w tamtym świecie duszę.
Znów się z nią połączę i razem wyruszę,

W bezkresne,bezwymierne,bezczasowe światy
I znów będzie świeciło słońce i pachniały kwiaty.

MIASTO ZAKAZANE

„MÓJ NARÓD UMARŁ”

Z ciekawości raczej, niż z potrzeby,
Stanąłem kiedyś pod murem Waar Szeby.
Mur był wysoki i miasto okrążał.
- Widziałem z pagórka, gdym do niego zdążał.

Było w nim bram cztery, z każdej strony świata,
Stała też nowa - piąta, zwała się Zatrata.
W północno - zachodnią zwracała się stronę,
Otoczona przez ściśle zakazaną zonę.

Nikt do niej nie wchodził ani nie wychodził,
Tak ją ktoś widać od świata odgrodził.
Zbliżywszy się do muru południową stroną,
Zawołałem pod bramą, by mi otworzono.

I choć słyszałem za nią wielkie zamieszanie,
Nikt się nie odezwał na moje wołanie.
Łuk wziąłem wyborny, strzałę założyłem,
Cięciwę mocno napiąwszy, pocisk wypuściłem.

Przeleciał górą i spadł gdzieś za murem,
Przez chwilę się zdawało, że krzyknięto chórem,
Lecz wrót do miasta nadal nie otwarto.
Pomyślałem sobie, że chyba nie warto,

Czekać dłużej. Co robić? Biłem się z rozumem,
Gdy nagle z góry, poprzedzona szumem,
Zjawa się nade mną jakaś ukazała.
Przyjrzawszy się uważniej, spostrzegłem dwa ciała.

Konia skrzydlatego, na nim piękną Panią
Mitologiczne istoty widać ; nie anioł.
Zgadłem od razu, że rumak uskrzydlony,
Jest tym, co wyskoczył z szyi Gorgony.

Pani odezwała się do mnie w te słowa:
Imię moje czas jakiś w sekrecie zachowam.
Żal nam było tam na górze, twoich prób daremnych,
By dostać się do siedziby sił niecnych i ciemnych,

Które zawładnęły twoim pięknym krajem,
Toteż po naradzie, starym obyczajem,
Zostałam posłana z racji atrybutu,
By pokazać ci miasto z podniebnego rzutu.

Wskakuj tedy między skrzydła rumaka!
Siedząc w pozie amazonki z obrazu Kossaka,
Jakby mnie podnosząc prawą rękę wzniosła
I siła tajemna zaraz mnie przeniosła,

Na grzbiet wierzchowca. Chwyciłem się grzywy,
Załopotały skrzydła, zaczęły się dziwy.
Coraz wyżej wznosił się stwór mityczny,
Pod nami ukazując świat fantastyczny

Miasta ogromnego, spowitego w opary
Dymów i wyziewów. Coś na kształt poczwary,
Szeroko na nizinie żyznej rozciągniętej,
W połowie szarawą wstęgą przeciętej.

Lot rumak wyrównał, wzbiwszy się wysoko,
Aby całe miasto mogło objąć oko.
Rzekła Pani ; szybując z nami światu z oczu znikniesz,
Dostając wzrok sokoli, na wskroś nim przenikniesz,

Wszystko co na dole godne jest wejrzenia.
Bogów lub ludzi ciekawsze stworzenia.
Patrz na dół i powiedz coś doznał ?
- Z budowli ludzkich jednąm rzecz rozpoznał.

Pałac ogromny widoczny w oddali.
Wiem, że to pomnik człowieka ze stali.
Reszta jest chaosem domów, zwierząt, ludzi.
Nic nie rozpoznaję i choćbym się utrudził,

Nie powiem, co widzę w tym galimatiasie.
Myślę, że mój rozum na niewiele zda się.
Wtem rumak dał nura, że omal nie spadłem.
Uniknęliśmy zderzenia z ogromnym stadłem,

Straszydeł skrzydlatych, które z wielkim krzykiem,
Przemknęły nad nami, za swym przewodnikiem.
- Była nim harpia, skrzydlata bestyja.
Ślep kaprawy, łeb ryży, podobny do ryja,

Na nim dziób ostry, jakby metalowy.
Pytam Panią Co to? Stwór przedpotopowy?
- Groźna to bestia. Wielka Michalina.
Ginie każdy śmiałek, gdy wojnę z nią wszczyna.

To ona nad całą krainą panuje,
Włada nad umysłami i ciągle knuje,
Jak za pomocą medialnej trucizny,
Do reszty rozłożyć ciało twej ojczyzny.

Zdobycz dopadłszy, dziobem stalinowym
Czaszki otwiera i napełnia głowy,
Mózgi zalewając płynem ohydnym, wymiotnym,
Nie przestając na chwilę być weń nader kotnym.

Zbrojna w ostre dogmatów pazury,
Ofiarę w locie rozrywa, atakując z góry.
Za nią rzuca się zgraja spod Stymfalii sępów,
Żywiąc się resztkami porzuconych strzępów.

Patrz na dół.; Na polu cmentarnym,
Człekozwierzoupiora ujrzysz w ciele marnym.
Z przodu człekoupiór, a z tyłu centaur.
Ze łba smętnie mu zwisa zgniłych liści laur.

Do Luny wyjąc, bełkotliwie wydaje okrzyki,
To sławny ongiś littlerat; Końwiki.
Miłości do czerwonej kobyły dręczy go rana.
Woła do jej kościotrupa wio towarzyszko kochana!

Słysząc to biegun z nieba, takim parsknął śmiechem,
Że rżenie jego nad miastem rozniosło się echem.
- Wymigał się Końwiki i pod nową klikę,
Spłodził z rudą Wladą Małą Kobyłobokokalikę.

Nad Waar Szebą czarne chmury zaciągnęła aura,
Końwiki dostaje nowego z piszczeli Laura.
Wyciągnął go z grobu demon, gdy go nim nagradzał.
Z kości chłopców, za którymi Końwiki się pętał, a później pozdradzał.

Teraz wywczasu w bestiarium Wielkiej Michali,
Zażywa te żarliwy piewca człekopotwora ze stali.
- Patrz tam na praptaku z wielkim impetem,
Wylądował w Waar Szebie słynny Tete Mete.

Nobliwy, poziomkolicy, rączki pulchnopalczaste.
Wzroczkiem toczy dokoła, marszcząc brwi krzaczaste.
Przyleciał bożek poezji po swoją ofiarę.
Hołdy mu składają pudernice stare.

Nawet drzewa kłaniają mu się nisko,
Ze strachu, że głowy dadzą pod toporzysko.
Wiedzą, że do każdej wybzdyczonej przezeń litery,
Dodadzą z nich celulozy ton dwadzieścia cztery.

Już nie pamięta o krzywdzie prostaka,
Zebrał w troki daninę i wsiadł na praptaka.
Wejrzyj na lewo, tam pod miejskim murem,
W kępie starodrzewia menad otoczony sznurem,

Zaległ sylen stary. Pół kozła, pół świni,
Przeglądając kwity, tłusty paluch ślini.
Wszystkie na elesde* odkłada na boki,
A rzuca na pospólstwo co dotyczy koki.**

Michalina górę, a on dół obrabia.
Sprośne obrazki; a czasem na wabia,
Zad swojej bachantki gawiedzi wystawi.
Do wszystkiego co prawe nienawiść go trawi.

Gdyby go na świat nie wydało plemię żmijowe,
Pisał by też kwity - magazynowe.
- Zajrzyj dla odmiany między ściany cztery,
Gdzie dziewczę płacze, patrząc na litery.

Przeczytaj głośno o czym liścik pisze,
Niech przyczyną żalu poznam, gdy usłyszę.
Przybliżeniem tysiąckrotnym na papier spojrzałem
I taki oto liścik Pani przeczytałem:

Żoine,moje żoine!
Wzięły mię na wojnę!?
Dały mi karabin w cebulę nabity,
Kazały mną strzelać do grubej kobity!
Do grubej kobity, do cienkie bachurki
Kazały mną strzelać tylko z grubej rurki!
Aju,waju , rum, pum, pum,
W grube babe bum, bum, bum.
Aju waju, rym, cyk, cyk,
Do bachurek, pyk, pyk, pyk.
Aju waju , rum, pum, pum,
W arababe bum, bum, bum.
Aju waju, rym, cyk, cyk,
W arbachurka pyk, pyk, pyk!
Psyt. Aju waju, aju waju wajka! ,!
Karabina mię zabrały i ucięły...
O psyt chodziło! Gniew poniósł mnie czysty.
Coście to zrobiły - głupie terrorysty!

Pani - kim są ci liczni chmurni i górni?
- To są porzucone Soli dzieci - Solorurni.
Mać ich opuściła i na rogach staje,
Kto więcej jej zapłaci, do tego przystaje.

A oni wynosząc głowy ponad chmury,
Na herosów pozują i twierdzą, że mury
Czerwonogrodu - siedziby ich wrogów,
Padły od ich okrzyków i grania na rogu

Złotym, który z ołtarza świątyni zdjęli
I mury siedmiokroć okrążając dęli.
Mury runęły, a wrogów strażnik, smok czerwony,
Wściekle bijąc ogonem, wrócił w swoje strony.

Od tego bicia odpadło mu z chwosta kilka zrębów
I z nich ,ze skażonej ziemi, jak z Kadmosa zębów,
Wyrósł smoka czerwonego cały poczet dzieci.
Pierwszy ojca barwy, drugi różowy a pstry trzeci.

Z czasem, nabrawszy kazirodczego wigoru,
Rozrodzili się w stwory wszelkiego koloru.
I choć niekiedy między sobą pozorują wojny,
Nie pozabijają się! Tate jest spokojny.

Czoła solorurnych zasępia jakiś kompleks winy.
Bo pewnie zrzedły by im butne miny,
Gdyby na jaw wyszło - nie od dęcia rogów,
Lecz od min wcześniej złożonych przez bogów,

Runął mur jerychoński, a ludu demonstracje,
Miały jedynie ukryć boskie machinacje.
- A co teraz robi mąż biednej Soli?
Los żony i dzieci pewnie go wciąż boli.

- Rozstawszy się z Solą jej mąż Robolo,
Gorzko się użala nad swoją niedolą.
Wszak on wszystko pokonał i smoka zwyciężył,
Każdemu dał miliony a do tego księżyc.

Na wzór Nippona chciał zbudować raju,
Tylko tu wybito wcześniej samurajów.
Nie udało się. Kwiat wyjechał - ostatnia riposta.

Głupi kwiat wyjechał. Mądry bloom pozostał.
Przeklinają go teraz jego liczne dzieci.
On siedzi w pałacu, oni w rurze albo kupie śmieci.
Czując, że mam dosyć, a w uszach dźwięk dzwonów,
Wołam - nie ma już człowieka w tym mieście demonów?

- Chcesz go zobaczyć? Zajrzyj do rotundy.
Tam Pleppler stanął do kolejnej rundy.
Walczy osamotniony ze swoją drużyną,
Z tłumem demonów, co zewsząd nań chyną.

Jeden go dźga, drugi żądłem kłuje,
Lecz on niezwyciężony, póki matkę czuje
Pod swymi stopami. Demeter go zrodziła,
Gdy osłabiony jej dotknie, już rośnie w nim siła.

Harpia nań spada z góry i szarpie pazurem.
Jak heros się broni pod okrągłym murem,
Gdzie atakują go zgodnie wszystkie smoka dzieci.
Bije się z nimi dzielnie, strach go nie obleci.

Poraniony, z nogi broczy świeża rana,
To podstępnie go ugryzło szczenię dobermana.
Nawet familka, co na wilka, pół owczarni mu skradła,
Samych baranów, nastaje na niego, wielce zajadła.

Pierwsza jest do rzucenia w niego kamieniem,
Choć firmuje barany pod jego imieniem.
Na niechciane dzieci rada dla herosa:
- Wybierasz się między hetery, bierz z sobą Erosa.
Widzę Pani - jak całe miasto kryją czarne wżery,
- To jest jego zgnilizna, tak zwane afery.
- Wiem, przed wojną było iż ach cztery.
Zacny Wańko je wyliczył bez żadnej kozery.
- Teraz też jest cztery i będziesz zdziwiony
Postępem szalonym, nie sztuki, a miliony!

A teraz wznieśmy się aż hen! - Pod obłoki.
Abyś obejrzał krainy krąg bardziej szeroki.
Spójrz na północ. W mieście piernikowym,
Gdy słuch wytężysz - usłyszysz rozmowy.

- I jakby do elektromagnetycznej podłączony fali,
Usłyszałem tysiąc szeptów płynących z oddali.
- Skargi żałosne, modlitwy, przemowy, celne rady.
To znów bogoojczyźniane sensowne tyrady.

Nauki mądre, szczere, fałsz demaskujące.
Wyznania dusz bolesne, apele gorące.
Falami po krainie płyną w środku nocy,
Jakby chciały uwolnić ją od ciemnych mocy.

- Szepcący myślą, że biorą udział w wojnie,
Lecz to rozum im się budzi, upiory śpią spokojnie.
Wiedzą, że kiedy już tamtym przytomność wróci,
Będą mogli tylko, łabędzi śpiew nucić.

- Pokażę ci teraz miasto w alegorii.
Dół jego w nędzy a górę w glorii.
- Góra się wznosiła nad miastem i krainą,
Zakończona rozległą Rozkoszy Wyżyną.

Stał na niej pałac złotem ozdobiony.
Po ulicach chodziły, bożki czy demony.
I słyszałem ich śpiew gromki, chóralny.
Był to chyba ich hymn triumfalny:

Jesteśmy już bogom równe,
Mamy wszystko to, co główne.
Mamy wojsko i policję,
Także całą amunicję.
Mamy nawet grubą bombę,
Komu chcemy damy w trąbę.
Całą mamy politykę,
Statystykę i mistykę.
I nie bawiąc się w niuanse,
Całe nasze są finanse.
Tylko to co główne mamy,
Całą resztę mają chamy.
Teraz siedźcie chamy spoko.
Macie frico*** - zamiast koko****.
Żreć możecie co zechcecie,
Nawet włóczyć się po świecie.
Nie odrodzi się im kepele,
Z pupele albo regele.
Nasze wieczne jest wesele.
Nasze wieczne jest wesele.

Pod górą zobaczyłem ohydne, śmierdzące bagnisko.
W nim głowy do ust zanurzone. Bardzo siebie blisko.
Gdy któraś mówiła, wzruszała małe fale.
Inne ją gromiły, klnąc zapamiętale.

Robił się ruch w bagnie, szlam do ust się wdzierał.
Słychać było: - Chcesz się stąd wydostać! Ty na bohatera.
Może chcesz dołączyć do tej wyższej rangi?
Nie mów głośno! Fal nie rób! Dla dobra falangi.

- Gdy nas tak nad krainę wyniósł koń skrzydlaty,
Opowiedz Pani - co się tu działo pradawnymi laty.
- Mam o niej wspomnienia najstarsze i liczne,
Kiedy złoty wiek roztaczał tu skrzydła mityczne.

Pokrywały ją wtedy bory nieprzebyte,
A gaje i dąbrowy służyły za przybytek
Starym bogom i boginiom - Światowida, Łady.
Na wzór Panteonu z dalekiej Hellady.

W ów czas to Apollo lecąc na rydwanie do Hiperborei,
Zechciał chłodu zażyć wśród cienistej kniei.
Bóg Światowid, ojciec tej krainy,
Chętnie kuzynowi udzielił gościny.

Wnet poszły na stoły jelenie, żubry, tury.
Piwo chłodne w dzbany lały boskie córy.
Apollo w rewanżu wina i owoce południowe stawiał.
Grą na cytrze i śpiewem w zachwyt wszystkich wprawiał.

Z Olimpu i Hellady głosił wiadomości,
Wymowy swej czarem zachwycając gości.
Bez tłumaczy wartkie rozmowy toczono,
Wonczas jednym boskim językiem mówiono.

Podczas zgiełku i swawolnej biesiady hałasu,
Apollo z piękną Ładą wymknął się do lasu.
Tam słuchając cudnego słowików kląskania,
Boska para poczyniła najczulsze wyznania.

I tak to, z miłosnego związku Łady i Apolla,
Zrodziła się córa. Nazwali ją Polla.
Urodą swoją bogów wszystkich zachwyciła.
Tym z północy i południa była równie miła.

Gdy dorosła, z Marsem rzymskim dopełniono swatów.
I od tej właśnie pary, wywodzi się ród Sarmatów.
Bowiem potomkowie ich boscy, ze Scytami wchodząc w koligacje,
Rozrodzili z czasem sławny rodzaj ludzki - Sarmację.

Były to czasy, kiedy bogowie wracali w świat astralny.
I musiał upłynąć jeszcze miesiąc zodiakalny,
Aż się narodził w sposób nieskalany,
Naród twój, od pramatki nazwany Pollany.

Pollech pierwszy władca, budowniczy grodów,
Założył podwaliny państwa i narodu.
Widzę jak na zew tego księcia, twój praprzodek bieży
I z toporem wchodzi w krąg wojów - rycerzy.

- Wznieśmy się jeszcze wyżej i w stronę zachodu.
Tam dopiero zrozumiesz z jakiego powodu,
Zatrwożeni bogowie na dół mnie posłali,
Widząc jak ich dzieło w gruzy się zawali.

Patrz - już pod nami siedziba córy Agenora.
Wejrzyj do pałacu, gdzie śmiertelnie chora,
Wezwała do siebie duet cum inferno demiurgów,
Którzy się bawią w nadwornych chirurgów.

Warstwa pudru i klejnotów skrywa ciało damy,
Lecz pod nimi są ukryte liczne czarne plamy.
Łono jej wyschłe i z dawna niepłodne,
Chorobę ciężką przeszły, narządy rodne.

A to z nadużycia swawolnej rozpusty.
Głowę też ma chorą i na kształt kapusty,
Brukselskiej odmiany. Włosy prawie wypadły.
Organa wewnętrzne nowotwory zjadły.

Z wszystkim, oprócz serca będą mieć kłopoty.
Bo te bije mocno, solidnie - teutońskiej roboty.
Widząc w jakim stanie są jej członki - nacje,
Posłuchaj jaką konsylium zrobi operację.

I patrząc jakby przez grubą zasłonę,
Usłyszałem dialogu głosy przytłumione.
- Macicę i części skóry czerniakiem zajęte,
Wymieniając, zabierzemy z ciała Polli świętej.

- A na te inne narządy, skąd części dostaniemy?
- Nie martw się, z tą zamienimy a tamtej wytniemy,
Z tego co mają jeszcze wydajne i zdrowe.
Twarzy damy lifting, utrefimy głowę.

- Książe, a skąd mózg myślący dla damy weźmiemy?
- Drogi Misonku - tym to my będziemy.
- A jak się będzie nazywała ta dama mistyczna?
- Sekretny to trinomen - Junia Juropejsatanistyczna.

Dłużej już nie chciałem słuchać, jak ta ferajna,
Apokaliptycznego stwarza Frankensteina.
- Widzę ruch w mieście. Coś tam się zaczyna.
- Wracajmy zobaczyć jaka jest przyczyna.

Pod piątą bramą wielki tłum się zbierał
Z góry się zdawało, że jakiś generał,
Grupuje do niej płynące kolumny,
W szyk wymarszowy, podobny do trumny.

Zniżył lot rumak i nad tłumem zwisnął.
Spojrzałem z bliska. Ból mi serce ścisnął.
Stały tam istoty bez woli, bez ducha.
Mogło się wydawać, że każda z nich słucha,

Tajnych rozkazów. Większość szła w milczeniu,
Jakby pod terrorem albo w odurzeniu.
Szli bez buntu, pełni rezygnacji,
Jak po wyroku w imię wyższych racji.

Młodsi, tym się od starszych wyróżniali,
Że coś krzyczeli i z czegoś się śmiali.
Tłumu i pochodów pilnowali strażnicy,
Nie można było nie spostrzec różnicy:

Byli uzbrojeni, na tarczach imię - Legion.
Głośno podawali hasło, brzmiało - Juroregion.
Do siebie cicho mówili - ostatnie zadanie,
Później już bezpieczne nasze panowanie.

Prawie każdy w tłumie był czymś zajęty.
Ten mówił jak filozof, a tamten jak święty.
Ta uparcie chciała niebieskiej pietruszki,
Ów apetyt miał wielki na wierzbiane gruszki.

Jakaś sekciara szukała czarnego koguta,
A pachole chrupek o smaku mamuta.
Większość z lubością pchała w górny otwór,
kolorowe różności. Żarłoczna jak potwór.

Mając po dwa otwory, wyglądali niby rurki.
Odpadki z dolnego wydalali, jak morskie ogórki.
W miejscu głów majaczył jakby ekran szklany.
W nim zamiast myśli migały puściany.

Z obstawy ktoś krzyknął - Muzyka! Wrzucić techno!
Niech młodzi ogłuchną, a starzy wręcz zdechną.
I już się zaczęły piekielne hałasy.
W ruch poszły piszczałki, bębny dudy, basy.

Inny zawołał - na plan dyskutanci!
Wnet na ekrany wskoczyli jacyś mutanci.
Pierwszy z nich zaczął. - Nie pochodzę z miasta,
Mimo to największy ze mnie Juroentuzjasta.

Drugi. - Do starych form poczułem ansę,
Widzę w naszym wyjściu historyczną szansę.
Trzeci wielkouchy, mówi dla odmiany.
- To są konieczne, cywilizacyjne przemiany.

Inny wydukał z wielkim przejęciem.
- Ojczyzna, patriotyzm - przebrzmiałe pojęcie.
A tłum stał pod bramą cichy, otępiały,
Bezwolny, bezrozumny i zobojętniały.

Pani się odezwała. - Patrz na tę kuźnicę.
Wykuli tam właśnie z Jana błyskawicę.
I zobaczyłem jak apokaliptyczna,
Na tłum opadła - liczba statystyczna!

Trzy szóstki! Sześćdziesiąt sześć i sześć!
Przez tłum natychmiast rozeszła się wieść.
- Te trzy szóstki, to dwie trzecie,
A każdy wie o tym w mieście czy powiecie,

Że to większość decydująca. Ta zawsze ma rację.
- Kto liczbie nie ulega, bije w demonkrację.
Ktoś rzekł z ochrony - Wieczność uniosła przyłbicę
I nam liczby panowania dała tajemnicę.

Ożyła głowa śmiertelnie zraniona,
Wymiaru człowieka odkryła znamiona.
Przez jego magiczne i tajne zaklęcie,
Będziemy królować z naszym ziemi Księciem.

Na jednostki i narody w Wielkim Ucisku,
Użyjemy liczby, jak bogowie gromu pocisku.
A jedno czy drugie przez nią rażone,
Na zawsze będzie unicestwione.

Pod bramą posłyszałem młodzieży orację.
Tak wykładała swego wyjścia rację.
- Wy starzy nie znacie założenia świata preasumpcji.
Został on stworzony dla naszej konsumpcji.

Rasa, naród, rodzina, to z wolności szyderstwo.
My wybieramy totalne partnerstwo.
Zmysł smaku podrażnimy potraw milionem.
Obcować będziemy z partnerów legionem.

Bogów, gdy do globalnej Arkadii dojdziemy,
Nowych wymyślimy, albo wynajdziemy.
Nasza nowoczesna ludzkości fala,
Wybierze tego, co na wszystko pozwala.

Trzy szóstki to przyszłej ludzkości numer.
Powstaje nowy człowiek, homo - consumer!
Konsumpcji nie znając musieliście pracować,
by dla nas lepszy świat przygotować.

Teraz możecie wyginąć w swojej Azji,
Albo jeszcze lepiej, w drodze eutanazji.
Połkniecie pastylkę i bez bólu, bez rany,
Wejdziecie w świat bezkresnej, radosnej nirwany.

Przed nami zaś, każdy problem zniknie.
Wystarczy, że się umiejętnie kliknie.
Z czasem, może po niewielu latach,
Żyć będziemy wiecznie w naszych duplikatach.

A potem - słuchajcie niemądre staruszki!
Jako bożki do elektronicznej powchodzimy puszki.
- A w końcu Bóg im tę puszkę wyłączy –
Wtrąciła Pani - I głupich zabawę w bogów zakończy.

- Wytłumacz mi Pani, co to za exodus?
- To co właśnie widzisz, to śmierć ciała narodu,
Bo duch jego od dawna nie żyje.
Patrząc na wychodzących widzisz nogę, szyję.

Mózg jego został zglajszlachtowany,
A w głowie jest obcy, implantowany.
Ten nie czuje ciała, a ciało jego.
Stąd nienawidzi i zwalcza jedno drugiego.

Gdy rozdarcie jest w nim nie do zniesienia,
Ciało nie szuka życia, lecz samozniszczenia.
- Kto zabił ducha narodu? Kim byli sprawcy?
- Hołota i w demonów przeistoczeni szewcy i krawcy.

- Co do przyszłości ciała, jaka twa sugestia?
- Najpierw zmiażdży je w paszczy teutońska bestia,
Później w trzewiach Stworu będzie strawione
I zniknie z kart historii - unicestwione.

Młodzi myślą - Pani, że idą do ziemskiego raju,
A dla niego warto pozbyć się narodu, obyczaju.
Tam ponoć czeka ich konsumpcja i demiurgów opieka.
Pokój wieczny nastanie i prawa człowieka.

- Zobaczysz zaraz ten świat z przyszłości
I pewnie jego widok zmrozi cię do kości!
- Zostałem w momencie gdzieś przeniesiony.
Od początku widzenia byłem przerażony.

Stałem oto z grupą dusz pod ścianą hali,
Sufit, podłoga i ściany, były w niej ze stali.
Choć czułem obok siebie istoty jak ja strwożone,
Nie mogłem zwrócić oczu w jakąkolwiek stronę.

Mogłem tylko patrzeć na przeciwną ścianę.
Na jej lewej i prawej stronie były drzwi blaszane.
Od tych drzwi wzdłuż ścian bocznych biegły tory.
Pod ścianami tymi, stały z rur techniczne twory.

Czekaliśmy w trwodze na moment stracenia,
Gdy wtem lewe drzwi otwarły się od uderzenia.
Pod aparaturę potoczył się wózek w kształcie rynny,
Na nim głowy ludzkie odcięte, wyraz każdej inny.

Wszystkie z zastygłym grymasem śmiertelnej trwogi.
Krew z nich jeszcze ciekła. Ugięły mi się nogi.
Zauważyłem, że byli to żółci i dobrze wypaleni.
Z rury wyskoczył ogień. Byliśmy zdumieni.

W ciągu sekundy wszystkie głowy strawił.
Jeden dmuch i wózek czysty bez śladu zostawił!
I nim minęło pierwsze przerażenie,
Już prawe drzwi dostały uderzenie.

Platforma długa pod aparat się toczy
I znów z przestrachu na wierzch wyszły oczy.
Na platformie bez głów ciała ludzkie leżały.
Uderzyły w nie z trzech rur ognia piekielnego strzały.

I w tym momencie nic z ciał nie zostało.
To co było przed chwilą ludźmi - wyparowało.
Po co był ten horror? Spytałem po wyjściu z widzenia.
- To te prawa człowieka. Do nowej techniki zniszczenia!

- Wrócisz raz jeszcze do nieodległej przyszłości.
Zauważ w twoim kraju ksenos, czyli gości.
- Wynurzyłem się na ulicy jakiegoś miasta.
Od razu mnie zaczepiła ciemnoskóra niewiasta.

Nie tego szukałem. Chcę kupić kalasza.
Ciekawie wyglądał region, była ojczyzna nasza.
Rogi ulic przemieniły się w małe jarmarki.
Stali na nich kolorowi. Słyszałem ich pogwarki.

- Men, moja sprzedać koka, hera duzio tanio.
Inny wołał - Za fifty oddać ładno czarno panio!
Tubylcy starsi byli wszyscy pijani.
Młodsi na highu, czyli naćpani.

Czasami ulicami przemykała się jakaś niewiasta.
Wyszła w strachu na zakupy. Do obcego już miasta.
Chociaż obchodziłem prawie wszystkie rogi,
Kalasza nie kupiłem. Wszędzie był za drogi.

Ocknąłem się z wizji. Pod nami miasta dachy.
- Tym razem ominęły mnie z przyszłości strachy.
- Taki będzie kraj twój bez ksenofobii i na świat otwarty,
Gdy w nim wszelki duch oporu, będzie na proch starty.

Mieszkaniec jego odwieczny przez zaklęcia ścigany,
Będzie bał się opuścić swoje cztery ściany.
Nie będzie już w nim kseno, lecz fobia agora,
Bo na agorze będą się panoszyć, podrzutki ze Stwora.

- Przecież Pani - taki jest trend świata,
Że trzeba traktować każdego jak brata.
- Bezmyślne gadanie! Masz zdziwioną minę?
Na was chcą przerzucić swoją starą winę,

Ci co trzy ćwierci świata trzymali w niewoli,
Zrabowali jego bogactwa, chcą uczyć was roli-
Współwinnych?! Gdy waszych dziadów wlekli w głąb Sybiru,
Do nich płynęły okręty niewolników, złota i imbiru.

Nad waszym losem zachód się nie litował,
Choć to on wam głównie niewolę zgotował.
Kiedy oni sławy i bogactw szukali na oceanach,
Wasi dziadowie przez wiek z okładem gnili w kajdanach!

Tym razem głos Pani zabrzmiał tonem irytacji.
Stwierdziłem, że nie można odmówić jej racji.
- Emocje w głosie Pani. Z boskiej sfery rodem.
Skąd jej zainteresowanie krajem i narodem?

Skąd wiedza dogłębna z historii, współczesności?
A w głosie gama uczuć od smutku do radości?
Nieraz patrzyłem w oblicze jej piękne, nadobne.
Choć boskie - tak do niewiast z mej krainy podobne!

Włosy jasne, koloru dojrzałej pszenicy.
Głębie błękitów skrzyły się w źrenicy.
Wyraz oblicza boską miarą cudnie regularny,
Opromieniał uśmiech przyjazny a czasem figlarny.

Suknia zdobiąca Panią wprawiała w zdumienie.
Zdawało się, że tryskają z niej tęczowe promienie.
Mieniła się jakby kobiercami pól zbożem obsianych,
Z wszystkich kolorów i złotych nitek słońca zdzierganych.

Po chwili falami skoczyły barwne płomienie,
Żółte, czerwone, złote we wszelkie odcienie.
Przebiegły suknię i zamarły w bieli,
Czystej i dziewiczej, jaką noszą anieli.

I już zielenie, seledyny wyniknęły z szaty,
A na nich najpiękniejsze łąk majowych kwiaty.
Bukiety kwietnych zapachów i feerie kolorów,
roztaczały się wokół mistycznego, Pani ubioru.

Przerwała Pani chwilowe milczenie.
- Miasta mam dosyć i jedno życzenie.
Niech nas uniesie rumak natchnienia,
W miejsce gdzie wrócą moje wspomnienia.

Lecąc nad światem, byliśmy otoczeni,
Jakby pomieszczeniem z innej przestrzeni.
Wzniósł nas wierzchowiec nad lasy i pola
I wkrótce spełniła się pięknej Pani wola.

- Zniżmy się pod ten lasek, gdzie ptasia rajfurka,
Coś tam pokrzykuje, strosząc barwne piórka.
Pastereczka mała zaś jej odpowiada.
Posłuchajmy, jak niby śpiewa czy też niby gada

- Powiedz mi mała sójeczko,
dokąd lecisz z walizeczką?
- Lecę tam na pole złote,
Gdzie są ptaszki przed odlotem.
- Dziwię się małej sójeczce,
Skąd wróciła po chwileczce?
- Odwiedzałam ciepłe kraje,
Widziałam palmowe gaje.
Od papużek strojnych ptaszków,
Nakupiłam fatałaszków.
Ubiorę się w nowe piórka,
Nie rozpozna mnie wiewiórka.
Nauczyłam się języków,
Ptasich śpiewów, małpich krzyków.
Będę teraz poliglotką,
Nie jak siostra sroczka trzpiotką.
Porozmawiam z panem krukiem,
Z panią sową, sowim hukiem.
- Zdradź mi już kłamczuszko mała,
Gdzieś naprawdę poleciała?
- Byłam tam za drugim lasem,
Bo odlot udaję czasem.
Wolę zostać w swoim borze,
Gdy ptaszki lecą za morze.
Cały lasek mam dla siebie,
Dobrze mi jak w siódmym niebie.

Jest jeszcze coś mądrego, w twoim pięknym kraju.
A my zatrzymajmy się na tej polanie w gaju.

Rumak osiadł łagodnie na kwiecistej łące.
Rozwarła się kapsuła, wpadło tchnienie gorące.
Pani zsunęła się wdzięcznie na polanę.
Zeskoczyłem z konia w powietrze rozgrzane.

Śnieżnobiały wierzchowiec poczuł się w żywiole.
Skakał i biegał po łące, jak wiejskie pacholę.
Pani szła po polanie, schylając się po kwiaty.
Czyżby chciała zabrać ziele marne, w swe niebiańskie światy?

W chwili gdy Pani zstąpiła na polanę,
Zauważyłem w przyrodzie jakąś dziwną zmianę.
Wpierw cisza nastała, jakby świat oniemiał,
Na widok cudu. Lecz po chwili się zmieniał,

W scenę misterium. Wychynęły zewsząd postacie zwiewne.
Nimfy, driady, boginki - otoczyły Panią jak służki królewnę.

Zaczęły tańczyć wokół niej żywiołowo, radośnie.
Ptaszki zewsząd się zleciały, śpiewając rozgłośnie.
Nawet zwierzątka leśne zbiegły się ku polanie,
Widziałem wśród zarośli sarny, dziki, łanie.

Wszystkie istoty hołd radości Pani składały.
Sosny, panny smukłe hymn dziękczynienia z wiatrem szumiały.
Po chwili, zaczęły się wyłaniać eteryczne postacie z przeszłości.
Zacząłem rozróżniać i poznawać tych z zaświatów gości.

Zbliżały się do Pani osoby czcigodne, koronowane,
Pełne dostojeństwa, wyraźnie szczęśliwe i uradowane.
Przyklękając, każda skraj szaty Pani całowała.
Za nimi tłoczyła się zewsząd ciżba niemała,

Mężów, dostojnych, wyniosłych i sławnych.
Byli to ci, co stworzyli chwałę lat dawnych.
Mąż bogom podobny, jasnowłosy, wspaniały,
Mowę wygłosił. W niej same pochwały,

Pod Pani adresem. Słyszałem tylko oderwane słowa.
- Ty mnie tu przywiodłaś. - Jak Atena- Odwieczna królowa.
- Naród wielki na wieki założyłem pod twoim imieniem.
A ja siedząc pod dębem, jak przytłoczony kamieniem,

Zapadałem w jakiś pół sen, pół jawę.
Przestałem w końcu zdawać sobie sprawę,
Czy jestem jeszcze w świecie realnym,
Czy też już poza zmysłami postrzegalnym.

Znużony wrażeniami, w sen mocny zapadłem.
Wyszedłem duchem z ciała, stałem się widziadłem.
Z kimś rozmawiałem, śpiewałem tańczyłem,
Bo nie człowiekiem, lecz już duchem byłem.

Głos Pani połączył mego ducha z ciałem.
- Wsiadaj, już czas na nas. Po chwili siedziałem,
Na boskim wierzchowcu. - Lecimy pod miasto zakazane.
W wyglądzie Pani zauważyłem zmianę.

Boską jej głowę zdobił wianek z kwiatów łąki.
- To moja ostatnia korona, na czas wiecznej rozłąki.
Cóż, wszystko co zrodzone, zawsze kończy się zgonem.
- Głos Pani zabrzmiał melancholii tonem

- Zatrzymajmy się opodal bramy Zatraty.
Porozmawiamy i wrócimy, każde w swoje światy.
Noc miasto okryła w czarne, żałobne welony.
Pod Zatratą stał tłum milczący, w dal zapatrzony

- Już się widzą, w nowym lepszym świecie.
A czekają na nich kolorowe śmiecie.
Gdy już tam dojdą - znikną złudne miraże.
Naga prawda im swą bezlitosną twarz pokaże.

Odarci z państwa, narodu a nawet rodziny,
Hordami będą się błąkać w trzewiach Gadziny.
Rozmawiałeś ze swymi przodkami. Ci sławni rycerze,
Wiedzieli dobrze, z kim zawrzeć przymierze.

Mając rozum wielki, wolną wolę, dokonali mądrego wyboru
I księcia na waszego króla, sprowadzili z litewskiego boru.
I zajaśniał naród twój wraz z bratnimi Słowiany,
Na firmamencie wiecznej sławy. W niebie podziwiany.

Pamiętam, jak dziad mój, ojciec starych bogów,
Wołał z zachwytem - Moja wnuczka, patronka północnych narodów,
Może być dumna, ze swoich ziemskich podopiecznych.
Każę czyny ich zapisać w księgach spraw wiecznych.

Patrzcie na tego męża. Toż to Achilles nowy!
Tamten jak Hektor ścina wraże głowy!
Radość przepełnia moje serce, choć już jestem stary.
Jak lwy bronią swego gniazda, honoru i wiary.

- A teraz - westchnęła Pani - na dźwięk kraju mojego imienia,
Milknie, wychodzi z komnaty, bo twarz mu się zmienia.
Choć światem śmiertelnych rządzi pierwsza przyczyna,
Że wszystko kiedyś się kończy, cokolwiek zaczyna,

To kiedy ginie naród, zapisany w wieczności księdze,
Wstrząs i niepokój powstaje, nawet w niebian potędze.
- Wielkie i pełne mądrości wypowiedziałaś Pani słowa,
Nie wszystko jednak rozumie, moja ludzka głowa.

Gdy się rodziłem, słyszałem wokół odgłosy wojny.
Przeżyłem czas swój w pokoju, bezpieczny, spokojny.
- To są tylko wasze naiwnych złudzenia.
Sen wasz, zwany życiem w koszmar się zamienia.

Szatański to mocarz, tego pokoju straszliwy pan,
Strażnik waszego szaleństwa. Na imię mu HAN.
On to samoświadom swej potęgi, pozornie w niewoli,
Czyha na swoją okazję. A kiedy wyrwie się z pod kontroli,

Jak wąż zahipnotyzowaną ofiarę dopadnie.
Wasz rodzaj zniknie. W nicość się zapadnie.
- Wiesz Pani, że przez nasz świat się przetoczyły,
Wojen dwie bestialskie, z Apokalipsy kobyły.

- Te wasze wojny pierwsza, druga, secesyjna bez różnicy,
Były jedną wielką wojną na polach pszenicy.
Piękny Jafet pokonany, zakuty w kajdanach,
O litość brata prosi, klęcząc na kolanach.

Przyczyna najgłębsza w prehistorii, przed potopem się chowa.
Trwa o panowanie nad światem wojna rasowa.
- Ten starszy brat odniósł w niej ciężką ranę.
- Duch jego zniszczył nieposłuszne nasienie, wśród ludów rozlane.

Teraz znów urósł w potęgę i odtworzył głowę.
W niej obowiązują prawa religijne i rasowe.
Buduje dla jej obrony strategiczne szańce.
Rasy i narody miesza. Łatwo zapanuje nad nijakim mieszańcem.

- Jaka będzie religia, czy nas z drogi Pana odwróci?
- Słyszałeś. Tego co na wszystko pozwala wam narzuci.
- Czy ty Pani jesteś z bogów naszej wiary?
- Nie. Jestem z tych mitologii, bogów starych.

Przygotowywaliśmy was na przyjście światłości Pana
Byliśmy waszymi nauczycielami pod czasami Byka i Barana
Wasz Pan naszym jest. Walkę z Szatanem zwycięstwem wieńczy.
Strącił go z niebios. Teraz ziemia pod nim jęczy.

- Czy jest jakaś nadzieja? Czy czeka nas zguba?
- Czasy które przyszły, to ostatnia próba.
- Cóż mamy począć? Modlić się, na cud czekać?
- Korzystać z wolnej woli. Działać nie zwlekać.

Modląc się o wasze sprawy, modlicie się do siebie.
Bogami tu jesteście. Tak jak my tam w niebie.
Cud gdy się zdarza, poprzedza działanie,
Ludzkie czy boskie. Bez czynu nic nie będzie. Daremne gadanie!

Widziałeś z profilu twarz Księcia. Jakże znużony.
To do niego trafiają bezczynnych miliony!
- Z kim Pani działać? Świadomość i myśli są tak rozstrzelone.
Każdy z każdym się sprzecza, idzie w swoją stronę.

Milionów by trzeba. By się sprzeciwić temu księciu.
A podejrzewam, że do czynu nie znajdzie się dziesięciu.
- Miliony mógłbyś znaleźć w osobnym narodzie.
Świadomość i wola działania, jest w nim w pełnej zgodzie.

Lecz on odrzucił Pomazańca i wciąż na kogoś czeka.
Zaślepiony pychą, nie dojrzał w nim Boga, a tylko człowieka.
- Jaki jest cel nasz, jakie przeznaczenie?
- Przeistoczenie w bogów i do nich przyłączenie

Wpierw musicie jednak zdać egzamin, dla was wyznaczony.
Inaczej, rodzaj wasz przepadnie, w nicość odrzucony.
Dwie już w przeszłości rasy waszej odmiany,
Wyginęły, nie dosłużywszy się przemiany.

- Co mamy czynić by dostąpić zbawienia?
- Wypełnić przesłania z Dobrej Nowiny objawienia.
- Czy dla mojego narodu nie ma już ratunku?
- Zależy on tylko od jednego warunku.

Aby go wszelkie złe siły zostawiły w spokoju,
A on po jakimś czasie, choć w trudzie i znoju,
Wróci do równowagi i swój rozum odzyska.
Nie pozwoli już demonom na harce i igrzyska.

Dziad mój los wasz położył na szale. Spadł do Hadesu.
Bogowie są zgodni. Dzieje mojego narodu dobiegły kresu.
Lecz gdyby mu wolna wola wróciła cudem,
Mocno by się zadziwili nad moim ludem.

Los człowieka czy narodu bogowie odgadują snadnie,
Gdy wolność wyboru na zawsze w nich przepadnie.
Twoich przodków żywiołem był handel, poza wojenką.
Bez handlu każdy naród przędzie jak Arachne płócienko.

Z niego powstała potęga wiecznej Hellady,
Był on też powodem Rzymu z Kartago zwady i jej zagłady.
- Sprowadziły nam obcych superjarmarków cztery tysiączki.
Ile naszych za granicą w zamian? Rozkładają rączki.

- W tej sytuacji, gdyby Dionizos w złoto zamienił wam kamienie.
Nie wyrwiecie się z nędzy. Daremne marzenie.
- Widziałaś Pani kapłanów Pana, pokłon złożyli Zwierzęciu.
- Woń ofiar z tłustych ćwierci i żółty blask ich znęcił.

Wicher zawieje, plewy wymiecie, zostawi ziarno co lepsze.
Duch Boży przejdzie, słabe oberwie, a mocne wzmocni, podeprze.
Mój naród ginie, Bestia go pożre. Ratujcie bogowie baranka!
Dzielnie bódł, wilki poraził w Pana Zastępów szrankach.

Ginie mój naród święty, z krwi mojej Sacra Natio
W nicość odchodzisz, śmierć cię pochłania Sarmacjo.
Powtarzaj za mną: biada nam, po trzykroć biada!
Na naród sławny, czysty, niewinny czarna noc śmierci zapada!

Wołaj za mną! Niech Pan usłyszy naszej rozpaczy wołanie-
Zlituj się nad swoim barankiem, od śmierci ocal go Panie!
- Pani, ty płaczesz, czy perłę widzę w twym oku?
- Płaczę, żal mnie uciska i coś mi pęka, o tu w lewym boku.

A ty nie płaczesz, mężczyźni- jacy wy zawsze dzielni!
W hardości maskach ból swój kryjecie, czy boscy czy śmiertelni.
- Ach, gdybyż to Pani, były czasy miecza i topora!
Już bym pośpieszył w pole, aby porazić Potwora!

Lecz on nieuchwytny, ukrył się w jakiejś mrocznej jaskini.
Chcę go pokonać! Nie wiesz gdzie się kryje? Wszak ty bogini!
- Pohamuj swoje Aresa porywy, Pan nasz, zwycięstwo nad nim uczyni
A zanim przyjdzie, brońcie się, nie bądźcie w grzechu bezczynni.

Spójrz jeszcze na to miasto ohydy i smrodu.
Niegdyś było siedzibą rodzimej głowy twojego narodu.
Bohaterskie, sławne i piękne. Zwało się War...
- Słowa Pani zagłuszyła przelotnych sępów wrzawa.

- Pokazałam ci wszystko, co było warte wejrzenia.
Zapewne już domyśliłeś się mojego imienia.
To ja jestem Polla, pramatka Sarmatów.
Moja misja skończona. Wracajmy do swych światów.

Smucisz się koniku, że wracasz do niebiańskich maneży?
Jakże on się cieszył, z lotu do krainy skrzydlatych rycerzy.
A ty weź lirę, którą on ucieleśnił,
Trąć w nią i nasze spotkanie uwiecznij w pieśni.

- Nigdy Pani, nie bawiłem się tym instrumentem.
Sam jego widok, przepełniał mnie wstrętem.
Chcesz bym wyszedł na świat, z mym rudimentem.
Mają też całą krytykę. Zniszczą mnie ze szczętem.

- Masz działać, nie zwlekać. To jest nakaz z góry.
Inaczej przez wieczność, będą cię ścigać Uranosa córy.
Byliśmy w miejscu, skąd mnie wcześniej wzięto.
Podziękowałem rumakowi. Ucałowałem szatę świętą.

Stojąc już na ziemi, z Panią się żegnałem.
Rumak uniósł się w górę i wkrótce widziałem,
Jak na niebie, dokąd Pani się oddaliła,
Nowa gwiazda, światłem jasnym się zapaliła.

* elesde-gra słów sld-LSDnark
** koka=kość.kat,
*** frico-free consumption
**** koko=kosmopolityczny komunizm

luty-marzec 2002 r.